No dobra, od początku – ten pierwszy dzień wymiany mebli w kuchni to był prawdziwy rollercoaster. Trochę podekscytowania, trochę stresu, wiesz jak jest. Wcześniej gadałam ze stolarzem (facet naprawdę ogarnięty), omówiliśmy, co i jak, rzucił parę ciekawych opcji, pokręciłam nosem trochę nad cenami, jak to bywa. Finalnie padło na projekt, który po prostu siadł mi w serduchu i nie rozbił portfela na kawałki.
(A FEW WEEKS LATER...)
No i czekaliśmy... Człowieku, tydzień za tygodniem jakby mieli sprowadzać te szafki prosto z Himalajów. W końcu – bum! – nadeszła TA sobota. Rano podjeżdża ekipa, szybka kawa na łeb i już wnoszą graty. W sumie trochę byłam zbita z tropu, bo część mebli już poskładana, czyli nie rozwalają się w paczkach po całym mieszkaniu jak dotąd. Szczerze? Szło im to wszystko mega sprawnie. Nim się obejrzałam, w kuchni zaczęły wyrastać pierwsze szafki jak grzyby po deszczu. Gość wszystko objaśnił – co przykręcą, gdzie pokombinują z mocowaniami, trochę mi opowiadał, czemu to będzie porządne i nie odpadnie po miesiącu. No, trzymam go za słowo.
Po paru godzinach już wisiały nowe szafki na ścianie. Trzeba przyznać – robota na medal. Wszystko wymierzone, wiadomo: centymetr, ołówek za uchem, pełna profeska. Patrzyłam jak dzieciak na święta, serio! Potem jeszcze przymierzyli blaty, porozstawiali stojące szafki na swoje miejscówki i na dziś powiedzieli “do widzenia”.
Podsumowując – dzień mega na plus, jestem totalnie zadowolona i już nie mogę się doczekać, aż wypróbuję tę świeżutką kuchnię. Te nowe meble wyglądają kozacko, serio, w życiu bym nie pomyślała, że będę się tak jarać kuchnią. Krótko mówiąc: udany start i mam nadzieję, że ten entuzjazm zostanie ze mną na dłużej.